Please select a page for the Contact Slideout in Theme Options > Header Options

Jak opowiedzieć dziecku o wcześniakach? Jest ich więcej niż myślimy

Jak opowiedzieć dziecku o wcześniakach? Jest ich więcej niż myślimy
17 listopada 2022 Redakcja

Oświetlone na fioletowo budynki, ośmiorniczki, socks line, czyli 10 skarpetek rozwieszonych
na sznurze do prania, z których jedna jest o wiele mniejsza niż pozostałe i przede wszystkim ogromna energia płynąca w kierunku małych wielkich wojowników. Tak świat 17 listopada obchodzi Dzień Wcześniaka. Jak opowiedzieć dziecku o najmniejszych z najmniejszych i tych maluchach, którym za bardzo śpieszyło się na świat?

Ten moment. Przygaszone światło. Miękka poducha. Ciepła główka na twoim ramieniu. Wasz rytuał. Małe święto. Wieczorne czytanie. Może w ten sposób? Może książką i tą opowieścią? Autorka, pisarka, podróżniczka i mama wcześniaka Kasia Szulik wydała jako self-publisher książkę inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami napisaną specjalnie dla dzieci. Właśnie o wcześniakach.
O przyjaźni, która narodziła się w najmniej oczekiwanym miejscu i momencie. ”Rozłożę Cię na łopatki, Straszku! Mela Melulu wyrusza w podróż dookoła świata” to niebanalna książka dla dzieci o pokonywaniu swoich lęków, o odwadze, by marzyć i o sile małych wojowników.

Jedna skarpetka na dziesięć mniejsza

Jedno na dziesięć dzieci w Europie rodzi się przedwcześnie. Co to znaczy przedwcześnie? Przed
37 tygodniem ciąży. Zazwyczaj z o wiele niższą wagą urodzeniową. Stąd jedna znacznie mniejsza symboliczna skarpetka na sznurze do prania. Niestety wcześniakom często towarzyszą też powikłania i problemy zdrowotne. W Polsce przed czasem na świat przychodzi 26 tysięcy maluchów rocznie.

– Gdy napisałam i wydałam tę książkę dla dzieci, która jest też naszą historią, zaczęły odzywać się
do mnie mamy i tatowie; również ci z najbliższego otoczenia; że ich dziecko też jest wcześniakiem – wspomina autorka. – Byłam zaskoczona, że historia, którą opowiedziałam, jest bliska aż tak wielu rodzicom. Pisali, że czuli wszystkie te wykluczające się nawzajem emocje: radość pomieszaną ze smutkiem i strachem, euforię, że maluch już z nimi jest chociaż nie do końca z nimi, ponieważ leży na oddziale neonatologicznym, ale też bezsilność i niepewność, co będzie kolejnego dnia oraz olbrzymią tęsknotę.
– Chciałam odczarować i pokazać to miejsce – oddział neonatologiczny – z całkiem innej strony. Owszem książka porusza też wątek strachu (tytułowy Straszek nieźle próbuje przeszkodzić bohaterom), ale kluczowa tutaj jest tak naprawdę odwaga, by walczyć, być wytrwałym, by małymi kroczkami jej nabierać. Każdy z bohaterów rozumie ją po swojemu.

Gdy robi się ciemno…

Pikające urządzenia przy inkubatorach, trochę rurek. Malutkie wcześniaki leżące w inkubatorach jeden obok drugiego na poduszkach w kształcie rogalików. Gdy zapada noc i samotność wkrada
się do tego szpitalnego pokoju pachnącego rumiankiem i pszenicą, nad ciepłymi „łożeczkami-pudełeczkami” świetliki wymalowują swoimi kuperkami świetlne mazaje. W kształcie lwa,
by dodawał odwagi, w kształcie mamy i taty, którzy dokładnie w tej chwili przesyłają swoim dzieciom wspierające, otulające myśli.

– To wbrew pozorom bardzo pozytywna historia. Pomaga uporać się ze Straszkiem – moim najczarniejszym z czarnych, jak go nazywam, bohaterem – opowiada Kasia Szulik – Straszek próbuje mocno namącić w tej opowieści, ale mali czytelnicy rechoczą przy niej ze śmiechu. Poznają futrzastego osła Tutuja, oczytanego i wrażliwego świetlika Żużu oraz Melę Melulu – dzielną małą dziewczynkę, która za wcześnie przyszła na świat.

– Wrzuciłam do tej książki dużo ciepła i humoru. Widać go zwłaszcza, gdy Tutuji i Żużu droczą się
ze sobą i nawzajem się siebie uczą, by potem stać się wspierającymi przyjaciółmi Melki. Nie brakuje tu też takiego dziecięcego pojmowania świat. Jest tak ważne kangurowanie, które pozwala na bliskość i do którego osiołek chce specjalnie sprowadzać kangura z Australii, instrukcja najbardziej przyjemnego przytulania i miziania, Kraina Melulu czy bulgoczące flombi-bombi. Moja wyobraźnia mocno pracowała. Zresztą przy pisaniu książki wszystkie pomysły oceniała moja Mela. Gdy dopytywała, gdy głośno się śmiała, wiedziałam, że idę z pisaniem w dobrym kierunku.

Mamy tu świetlika Żużu, który podejmie odważną decyzję, by spróbować wyjść poza to, co doskonale zna i mamy zagubionego futrzastego osła Tutujego, który będzie próbował dowiedzieć się, jak zostać przyjacielem Meli. Sporo musi się przy tym nagłowić, bo jest właśnie ten śmierdzący zgniłymi jajami Straszek, z którym przyjdzie się mierzyć bohaterom. To historia o sile przyjaźni
i mocy wsparcia, o pokonywaniu swoich lęków – swojego Straszka, którego ma prawie każde dziecko. Wcześniaki i ich rodzice też. Ja też wtedy miałam, gdy urodziła się moja córka. I to olbrzymiego.

8,5 roku wcześniej – nasza historia

2014. Kwiecień. A miała być końcówka maja. Kraków. Szpital. Mela miała wielkiego pecha. Pępowina wokół szyi. Siność, bezwład i przerażająca cisza. Nie było pierwszego krzyku. Nie było rytuałów i kangurowania. A przecież miały być! Wszystko wydarzyło się za szybko i za wcześnie. Została wcześniakiem.

Oddział Intensywnej Terapii Noworodka. Dwa tygodnie walki o oddech i walki z powikłaniami. Oddech wspomagany respiratorem, karmienie mililitrami mleka rurką prosto do brzuszka, pompy, które z niesamowitą precyzją podają leki i nawodnienie, mikroklimat, zapewniona odpowiednia temperatura mimo braku ścianek w inkubatorze. Pierwsze tygodnie życia spędziła właśnie w nim – otwartym inkubatorze, dzięki któremu lekarze mogli swobodnie robić badania, a pielęgniarki wykonywać czynności przy maluchach. A my przez 3 godziny, które można było pobyć dziennie
z maluchem – głaskać, śpiewać, przytulać – bo tylko tyle albo aż tyle mogliśmy zrobić.
Pamiętam lekarza, który przejeżdżał przez szpitalny korytarz całkowicie mobilnym, stale funkcjonującym inkubatorem z maleństwem w środku. Powiedział: „Proszę Państwa, proszę się odsunąć, to cacko jest warte tyle co Porsche.”

Nie była maleństwem: 34 tydzień, 2630 gram – Melka była prawdziwą olbrzymką, przy wszystkich przedwcześnie urodzonych maluchach przebywających na oddziale. Nie była też tam długo. Wcześniaki pozostają w szpitalach o wiele, wiele dłużej i zmagają się po wyjściu z różnymi powikłaniami. Rodzice przeżywają o wiele trudniejsze chwile niż my.
Ale to wszystko tak bardzo gdzieś we mnie mocno i głęboko utknęło. Nie wiedziałam, że tygodnie
w szpitalu, a potem lata obaw znajdą ujście w książce dla dzieci. Na szczęście w tak pozytywny sposób.

Kilka miesięcy później…

„I to wtedy podczas jednej z wielu bezsennych nocy, gdy mama chodziło po pokoju tam i
z powrotem, trzymając ją na ramieniu, Melka usłyszała o tej podróży. By nie zasnąć i jakoś te nocne spacery po pokoju sobie umilić, mama liczyła kroki. Gdy doszła do liczby dwieście sześćdziesiąt pięć, stanęła przed obrazem, który kiedyś przywiozła ze Sri Lanki – pięknej zielonej wyspy położonej poniżej Indii. Obraz przedstawiał rybaków na tle morza i zachodzącego słońca. Łowili ryby, siedząc na wysokich drewnianych palach wbitych kilkanaście metrów od brzegu. – Kiedyś cię tam zabiorę – szepnęła mama i się rozmarzyła. – I pokażę ci te wszystkie miejsca, które widziałam, i te, w których jeszcze nie byłam. Tak „mini – mini” – poklepała Melkę po pleckach – polecimy na Sri Lankę i na inne wyspy, i do różnych krajów, i na inne kontynenty. Oczywiście, gdy tylko podrośniesz i będziesz silniejsza.”

4 lata później – jak znowu rozłożyć Straszka na łopatki?

Mela w drodze. W prawie dwuletniej podróży po świecie. Skacze miedzy kamieniami i szuka krabików, pływa w morzu Andamańskim, piszczy z radości, gdy widzi małpę, zadaje pytania na przykład kto to jest szejkowiec (szejk), słucha historii o olbrzymach na malezyjskim Langkawi, koloruje buzię dziewczynki na kakaowo i mówi, że to Hindunka (Hinduska), buszuje na polach herbaty na Sri Lance, ekscytuje się jazdą tuk tukiem, krzyczy: „Mamo, patrz! Jestem Superstrzała!” i biegnie przez plażę na tajskim wybrzeżu, wspina się na pagórki singapurskiego ogrodu botanicznego, przedziera się przez tłum w Bangkoku, uśmiecha nieśmiało do Japonek w kimonach, podaje na rączce korzonki kangurom w Australii, martwi się o samotnego pingwinka na wybrzeżu Nowej Zelandii, zasypia opowiadając o żółwiach na filipińskiej wyspie Apo. Trochę boi się waranów z Komodo, ale ciągle powtarza, że my to mamy sposoby na Straszka.

– Jasne, że się bałam, ale to było już tak przegadane, wymarzone, że nie było odwrotu. Zabraliśmy Melę i siebie w drogę. Bez planu. Jechaliśmy tam, gdzie nas poniosło, wiodąc proste życie. Z 4,5-latką. Na 3 walizkach podręcznych. 85 tysięcy kilometrów. Przez 21 krajów. Żyliśmy na kilkunastu wyspach. Mieszkaliśmy w kilkudziesięciu miejscach. Wśród opowieści, zwierząt, legend, smaków, widoków, szlaków, różnych religii, najdziwniejszych dziwów natury i dzieciaków z różnych zakątków świata. Uciekliśmy od zim i szaleńczego tempa życia. Postawiliśmy na prostotę, minimalizm oraz pracę zdalną na tyle, by starczało nam na co dzień.

Nie taki był zamysł, ale ze mnie wypłynęło…

Obudziłam się o drugiej w nocy. Dokładnie po trzech miesiącach życia w drodze i naszej wyprawy po świecie. Siadłam do laptopa i zaczęłam pisać. Do rana. Z wypiekami. Co chwilę, mówiąc do siebie: Tak, nareszcie! Piszę ją! Kolejnego dnia byłam nieprzytomna, ale szczęśliwa. Zaczęłam pisać książkę dla dzieci, o której myślałam od dłuższego czasu. Jeszcze mało wiedziałam, jak się potoczy, ale wszystko we mnie już buzowało… Pierwsza książka miała być o przygodach Meli Melulu w podróży i jej przyjaciół. Kolejne w kolejnych miejscach. Tak to sobie wyobrażałam. Przygody, przygody. A chyba wypłynęło to, co się ukrywało przez wcześniejsze lata. I tak powstało: „Rozłożę cię na łopatki, Straszku!” Opowieść o wcześniakach w szpitalnym pokoju pachnącym rumiankiem i pszenicą i o wyruszaniu w podróż.

Mocno przytulam mamy i tatów. Chcę dodać Wam siły i odwagi! Mieliśmy odwagę marzyć, że nasza mała sobie poradzi. Bez wsparcia lekarzy i pielęgniarek, sprzętu medycznego nasze dziecko nie wyruszyłoby w naszą dwuletnią podróż. Przede wszystkim nie wyruszyłoby w swoją pierwszą podróż zwaną życiem. Tę najważniejszą.